Wodzów ducha nam nie potrzeba
Proroków i mistrzów jest w bród
Sami trafimy do nieba
I drogę znajdziemy do cnót
Powtarzać nikt ciągle nie musi
Co dobre a czego się strzec
Anarchii choć słodka woń kusi
Potu i łez jednak smakować się chce
Z galaktycznego pyłu Mlecznej Drogi
Wprost do obiegu krwi
Słowa tajemnej przestrogi
Nie czyń komu co nie lubisz ty
Wśród bestii my urodzeni
I jak szczenięta półślepe
Ale nie mówcie o odkupieniu
Nauczyciele! – Dajcie przykład lepiej
g
g
Religijność
Kto wie gdzie kres tego świata?
Gdzie się zaczyna i kiedy się skończy?
Kto dobroczyńcą ludzkości a kto katem?
Co dobro z nikczemnością łączy?
Z materii my czy z nicości
Drogę splatamy do nieba?
Czy dusze nam tchnięto w kości?
Czy z ziemi podnieść się było trzeba?
Kto szuka ten już nie błądzi
Jak ten co w wiersz słowa kuje
Czcigodnie po posadzce świątyni chodzi
Relikwie tajemnic wszechświata całuje
Innych religii mi nie potrzeba
I znać ich nie chce bo właśnie
Ich światła strumień tylko oślepia
A od jego blasku nie jest wcale jaśniej
Solidarność
Kiedy złość tobą szarpie
Na tego kto ci szkodzi
Pamiętaj każdy w swej walce
Rozbitkiem jest w powodzi
Gdy zemsta purpurą płonie
Za nóż w boku czy guz na głowie
Pamiętaj złoczyńca sam tonie
Rzuć mu więc koło ratunkowe!
Gdy się miara przebierze podłości
I rękę się w pięść zaciska
Ślepemu jak ty w ciemności
Lampą łotrowi błyskaj
Na siebie zdani na planecie
Każdy w bólu swój los żłobi
Jeśli sobie nie pomożemy to przecież
Kto inny za nas to zrobi?
Nagroda
Do kabury włóż broń
Schowaj kły i pazury
Wrogowi w pas się skłoń
Ogłuchnij na zew natury
Niech bestii zranionej ryk
Nieme echo poniesie
I gniewu niesłyszalny krzyk
Rozlegnie się po lesie
Do utraty tchu biegnij
Upij się zemsty pragnieniem
Lecz do kabury nie sięgnij
Nie odpowiadaj kamieniem
Milczący wściekły skowyt
Galaktyczny eter wysłucha
A Najwyższy poezji słowy
Szepnie ci do ucha
Pies i kot
Jeden dzień cały czekać będzie wiernie
Drugi zapomni gdy zamkną się drzwi
Jeden skowyczy z radości niezmiernej
Drugiego cieszysz kiedy korzyść w tym
Ten nie odstąpi od ciebie na chwilę
Tamten na dobre tylko z tobą chce być
Ten ci wszystko wybaczy poczciwie
Tamtego zielone ślepia nie zapomną nic
Dobroczyńcą jeden, niewdzięcznikiem drugi
Ten przyjacielem, tamten zdrajcą jest
Tego do ciepła przygarniesz z szarugi
Tamtego – obcego – w domu nie chcesz mieć
Lecz nim pasożyta drzwiami potraktujesz
I na jesienną słotę twoja złość go skaże
Pamiętaj na ziemską wygodę pies twoją pracuje
Bury kocur do nieba łapą drogę wskaże
Uzdrawiacz
Kiedy światła uparcie szukasz w mroku
Nie dbając o poklask ni uśmiech fortuny
Gdy skargi świata na plecach dźwigasz w worku
Wiedz że wkoło właśnie leczysz rany
Za zagadkami kosmicznymi pogoń
I ludzkiej natury trud odgadywanie
Moc tajemną idącym kamienistą drogą
Daje co leczy i sens bytu odsłania
Chciwości kurze pościera z podłogi
Nieczułości zerwie starą pajęczynę
Egoizmu i lenistwa obmyje barłogi
Wodą co z samego źródła źródeł płynie
Gdy cię więc życie do ziemi przygniecie
Nadziei i wiary we wszystko pozbawi
Nie rozpaczaj, obecność twoja przecież
Uśmiech na twarzy świata zostawi
Linoskoczek
Za nieprzyjaciół dzięki ci Panie
I za ich złej woli tortury
Które z bezczynnego stania
Potrafią zepchnąć i cisnąć do góry
Nie miodu to smak na języku
Ani gładki aksamitu dotyk
Lecz wróg tylko z gnuśnego nawyku
Wyrwie by w lepszą drogę zboczyć
Przyjaciół gromada swojska
Egzystencji tętno podtrzyma
Lecz lufa przy plecach linoskoczka
Potrzebna by wybrać: śmierć albo lina
Nie żałuj mnie więc nadmiernie
Przyjaźnią nie rozpieszczaj
Ale odwagę daj i energię
By po linie marszu nie zaprzestać
Trzecie oko
Prawdy chcesz dostrzec zarys?
Ależ to proste przecież
Zwyczajnie – przetrzyj okulary
I otwórz oko trzecie
Niech rzeczywistości złuda
Tego co skryte nie zasłoni
A wdzięczna prostota niech cuda
Od pleśni cynizmu ochroni
Wzrokiem przeszyj występek
Drugą stronę dojrzyj cnót
W ziarnku maku wszechświata pępek
Dostrzeż i jawę odczytaj ze snów
Gdy urok cię już zniewoli
I zachwytu przebiegnie dreszcz
Do śpiewu szukając formy
Trzeciego oka nie zamykaj też
W lochach zmysłów
W celi zmysłów siedząc
Skazani na teraz i tu
O wolności ledwie co wiedząc
Jawę tworzymy ze snu
Domu deliryczny eter
Przyjaźni jak opium opary
Muzyka – jak na zimno sweter
Powtórki – jak w sklepie dolary
Alkoholu kropla, znanej kawy łyk
Swojski blask świecy płomienia
Firankę zasłonić! – wyrywa się krzyk
By iluzji nie dać umknąć z cienia
A wstydzić się nie wypada
Za lochu złudą strojenie nędznego
Bo za innymi nam powtarzać
Przyszło nie znając celu innego
Tykanie zegara
A jeśli to tylko punkt widzenia
Jedynie przypadek i chaos
To gdzie szukać nadziei zbawienia?
To co z kodeksów i ksiąg zostało?
Zanim dobro imieniem nazwiesz
Ohydną twarz nieraz maska odchyli
Nim łajdakiem gardzić zaczniesz
Niewinność dziecka o litość zakwili
Z aniołem szatan tańczy
Z pięknem brzydota się nosi
Wątpliwość jak chmura szarańczy
Duszę szarpie – ta o litość prosi
„To o co się bić”? rozum pyta
„Co robić i o co się starać”?
W ciszy co trwogą za krtań chwyta
Słychać tylko tykanie zegara
Pytanie za sto tysięcy
Ani banknotów suchy szelest
Ni sukcesów uniesienia
Nawet wrzących wydarzeń przelew
Nie zapełni pustki istnienia
Powszedni chleb, codzienny trud
Sumienia spokój błogi
Strumienia wiedzy krzepiący chłód
Nie zgasi nicości pożogi
Bo szłoby się w las i zapadło w toń
Lub pożeglowało w niebo
Upiło kwiatów zapachem, śpiewało w głos
Nienawidziło na zabój, kochało na ślepo
Tęsknota wyje, nadzieja płonie
Szaleństwa urok nęci
Jakież choroby tej imię? –
Pytanie za sto tysięcy
Muzyka
Wielkie dzieła chcesz tworzyć? – spytał
Tak – dusza dziecka odrzekła
Choć słowa już w tobie czytam
Czegoś ci jeszcze potrzeba
Pójdź na rozstaje dróg
Idź na urwiska krawędź
Beznadziei domu znajdź próg
W studnię rozpaczy zajrzyj ciekawie
Zaszlochaj w ciemności zgubiony
Niepewności guzy znieś mężnie
Przez las i pole gnaj przerażony
Tylko winić nikogo nie śmiej
Gniewu ostrze bezsilnie uderzy
Powietrze i stanie w pokorze
I jak antena muzyki tony odbierze
Której inaczej usłyszeć nie możesz
Natchnienie
W czerni twych włosów się zatracam
W bursztynie oczu tonę
Z tobą – choćby na koniec świata
Bez ciebie – wszystko stracone
Myśl o tobie prądem poraża
Dotyk na popiół spala
Dla ciebie tortura nieważna
Twa nieczułość żyć nie pozwala
Co chwila w przepaść skaczę
Na tory idę, za broń chwytam nieraz
Wszystko bez ciebie niknie w rozpaczy
Zazdrość szponami piekło otwiera
A wszystkie me byty stracone
Bóle, cierpienia zostaną
W nową tkankę wszczepione
Szaleństwem wykutą – natchnioną
Wszystko możliwe
Jeżeli czegoś chcesz bardzo
To chcieć musisz tak żywo
By się pragnienie z komórek wydarło
I z energią co wszystko tworzy złączyło
Marzeń niemożliwych nie ma
A tylko wiara ograniczona
Po upadku powstać trzeba
Kiedy się poddasz – wtedy gra skończona
Przeciwnym wiatrem latawiec gna w górę
Wichurą korzenie swoje wzmacnia ziele
Zmęczonyś? Sił ci mówisz braknie?
Piechurze – bądź gotów przejść jeszcze wiele!
Skrótów tam gdzie iść warto brakuje
Więc nie narzekaj na czas i brak mienia
Ale z tym co masz teraz i tutaj
Zrób najlepsze co masz do zrobienia
Pod oknem
Przy jakich drzwiach sny zostawiłeś?
Pod jakim oknem marzenia?
Dokąd zdążają fantazji chwile?
Gdzie w tęsknocie szukasz pocieszenia?
Przeszłości to wszystko złe duchy?
Czy tylko niepokorne kaprysu mary?
Za winę pokazać masz gest skruchy?
Czy śmiało grzeszyć i nie czekać kary?
Chwili teraźniejszej bezwzględne rozkazy
Wciskają jak jarzmo na plecy ciężary
I nieczułego losu koleiny każdy
Trzyma się i iść boi na życia wagary
Lecz kiedyś spłacił z nawiązką swe długi
I dałeś pokornie co od ciebie chciano
Do drzwi się nie bój zapukać raz i drugi
I pod wytęsknionym wreszcie oknem stanąć
Naiwność
Gdy się postępem zachwycasz
Na zastój srogi ciskasz wzrok
Dokąd zmierzają zapytaj
Kto lepiej dba o twój los
Ulice puste choć głośne
Samotność co ścina z nóg
Przeszłości obrazy żałośnie
Nostalgii kratą odgrodził kurz
I co gdy sekretów tajemnych
Wydrzesz przedostatni strzęp
Niepewność na dnie ostatecznym
Wypomni twej pychy grzech
A gdy już nowa gra zastąpi
Rozterki prostoduszny śmiech
Pyrrusowe zwycięstwo przypomni
Naiwności nieśmiertelny wdzięk
Na szczycie
Po szczycie idziesz samotnie
Chłodem mrozi powłóczysty wzrok
Wargi pogardliwie skrzywione
Dla innych nie zwolni twój krok
Intelektu laserowa brzytwa
Cierpki jad drwiny i sarkazmu bat
Kalkulacja co wahania przetrwa
I ogniem wypali wątpliwości smak
Nie samotnie ci tam na górze?
Lęku cię nie przebiega dreszcz?
Całej prawdy nie wykradniesz naturze
Za horyzontem wszak następny jest
Ze skruchą ci bardziej do twarzy
I lepiej niepewność pasuje ci
Dumę na podziw zmień bo się zdarzy
Że ostatnie i tak głuche będą drzwi
Monotonia
Przez ocean życia płynąc
Lądu twardego szukamy
Bazy co można się trzymać
Przypadek za nic mamy
A kiedy po dniach paru
Nudno iść koleiną
Chce się do zgiełku i gwaru
I tęskni się za nowiną
A gdy znów życia huragan
Do ziemi nas przygnie
Na ład by zmienić bałagan
Zagrzebać by się w rutynie
I tak pląsa wahadło zegara
W obie strony spokojnie
Z krawędzi na krawędź zaraz
Prawdziwie monotonnie
Heroizm
Ręki nie odtrącaj w pojednania geście
Wielkości nie odnajdziesz w dumie
Zasługi darmo będziesz szukać w zemście
Bo silny ten kto przebaczyć umie
Gdy broń na dzień szykujesz następny
I podstęp planujesz na nieprzyjacielu
Stracony ten dzień – bądź pewny
Więc lepiej energię w inną stronę skieruj
Tam gdzie od mocy pojednania słowa
I od heroicznego wysiłku zapomnienia
Wytracić się może sieć kryształowa
Udręką i ekstazą boskiego tworzenia
Nie płacz jednak gdy natura zwycięży
I gniewu fala na bezludną rzuci plażę
Bo wpław podroży morskiej mitręga
Bezcenną wartość przebaczenia wskaże
Uwolnić proroka
Na jakim gwoździu ciężar tęsknot zawiesić
Gdy za oknem pusto, w sercu ciemność dudni?
Skąd głosu w płucach wziąć i tak zawyć
By się echem rozległo we wszechświata studni?
Uśmiechu losu brak, a okrutny czas pędzi
Porażki wciąż liczy sukcesu zbolała potrzeba
Ułomne odbicie w lustrze dręczy
Piekła wzywać czy skarżyć się do nieba?
Nieczuły świat ręki podać nie chce
W nos się śmieją innych zwycięstwa wokoło
Po co patrzeć na udręki diable harce
Lepiej z okna skoczyć, palnąć kulą w czoło
A płomyk nadziei tli się w duszy mrokach
Jak zawsze gotowy zapalić skład prochu
I największego dawcę nadziei – proroka
Na wolność wreszcie oswobodzić z lochu
Nieśmiertelność
A kiedy już wszystko przeminie
Gdy droga posiądzie horyzont
W tej tak zuchwałej godzinie
Kiedy wolny już będę od zgryzot
Niech okruch mej obecności
Pozostanie na zawsze w tobie
Chociaż rozpłynę się w nicości
Nie zbraknie mnie w twej osobie
Duch jeden nam wszak za szkielet
I tylko ciała nasze różne
Przecinając swe drogi lat wiele
Sobą wypełniliśmy swe kieszenie próżne
Przekaż mój znak swoim dzieciom
I szczodrze nim poczęstuj gości
Bo w tym cała moja nadzieja
By zostać w nieśmiertelności
Nieokreślony element
Sobie zawdzięczać chcesz wszystko
Złe tylko na innych składasz
Okłamując innych i siebie beztrosko
Wolę Najwyższego obrażasz
Kiedy muskuły dumnie prężysz
Za ich moc nie dziękując nikomu
Pomyśl o obcych co spotkałeś kiedyś
Lub gościach co zaprosiłeś do domu
Drogami co rozum poznać nie zdarzy
Krzyżują się losy i przeznaczenia
By cud stworzyć – I nie do twarzy
Dla tego co ukryte nie mieć zrozumienia
Więc gdy ci ktoś rękę poda
Czy nogę podstawi złośliwie
Nie mów „nie trzeba”, nie płacz że szkoda
Lecz dziękuj i o więcej proś chciwie
Gra w kości
Kiedy wierszem umysł wytężam
Pośród słów iskier i brzęku
Natchnienia kiedy szukam
Kości trzymam w ręku
Dwie linie rzut jeden
Co ma być niech się stanie
Po omacku próbą i błędem
Rzucam rymowe wyzwanie
Szepty z otchłani ciemnej
Śladem Ariadny nici płyną
Tkankę wiersza z niej przędą tajemnie
I tak się historia zaczyna
Kierunek rym przyjaciel nadawszy
Do celu dojść dopomoże
Już wiem że sił mi wystarczy
Dzięki za kości i nić Panie Boże
Powrót z Orbity
Dotknąć ziemi, dotknąć ziemi
Poczuć pod stopami ląd
Niech się tam kolorami mieni
Raju przedsionek, duszy niezbadany dom
Dotknąć ziemi, dotknąć ziemi
Na bok Wenus, z drogi Mars
My cieleśni do błękitu lgniemy
Kusić czernią to stracony czas
Ze wzruszeniem co serce rozsadza
I lękiem co jak wąż ściska je w objęciach
Wśród cyklonu myśli jedna mózgiem włada:
Czy dowiezie nas ta kapsuła przeklęta?
Gorąc, zgiełk, iskier snopów trzask
Już dom łaknące oczy widzą wszędzie
I tylko łzy niepokojącej blask
Srebrną nić tęsknoty za Orbitą przędzie
Dwie panie w galerii
No proszę na to spojrzeć!
A to widziała pani?
Ni tego ludziom pokazać
Ani powiesić na ścianie
Tu? No proszę bardzo!
Widoczek sobie niczego
Brak tylko strumyka z kładką
I jelenia pijącego
A skądże! To kicz i miernota!
Mąż mi to wytłumaczył
W treści jest tylko cnota
Forma nic przecież nie znaczy
Gdy ta uczona rozmowa
W galerii miejsce miała
Jeleń się w lesie tak schował
Że treść z samotności oszalała
Mityczny miś
Odyseusza wędrówki czy loty Ikara
Nie ważny motyw albo powód jaki
Byłeś wbił do głowy że wielkości miara
W poezji to Olimpu bliskość i Itaki
Na nic treść, forma też się nie liczy
Ani poety o urok wiersza dbałość
Byłeś mitami pióro swoje ćwiczył
I starożytne nici wplótł w materii całość
Na co, po co? Nikt się już nie pyta
Odpowiedź zna kilku, inni zapomnieli
Reszta nakazów słuchając czyta
Albo pisze – pomyśleć już się nie ośmieli
Czy jest tak czy siak, co to ma do rzeczy?
I ja ci jeszcze to powiem w sekrecie
Myszka Miki powagi poezji nie przeczy
A Puchatek jak Eneasz dobry wierszoklecie
Drabiniasty wóz ojca
Po nierównym bruku mego życia
Przez wspomnień krajobrazy ścięte mrozem
Mijając pustynne bezdroża jedzie
Ojciec drabiniastym wozem
Przy nim dziecięce lata moje
Nogi przez szczeble opuszczone w dół
Dyndają radośnie kiedy ponad polem
I łąką trzepocą białe skrzydła kół
Końska grzywa rześkim wiatrem rozwiana
Stukot kopyt miękko biały obłok tłumi
Smak jabłek, śpiew skowronka, zapach siana
Czekajcie! Może coś się da jeszcze zmienić
Ojciec ani oka nie zwróci ani ucha
Mój głos cichnie w błękitnej tonąc dali
Może by zwolnił, może by posłuchał
Gdybym skruchą i pokorą winy mógł wypalić
Mak
Czerwony mak w polu nieskoszonym
Nad tłum niespodzianie wyciągnięte ręce
Dziwny widok w pejzażu monotonnym
Podziwu czy niechęci wywołuje więcej ?
Purpura królewska? Uczuć dzikość święta?
Czy krwi burzliwe pulsowanie?
I nagle niepewność, tęsknota niepojęta
Za czymś co nam tutaj nigdy nie jest dane
Co nam chcesz powiedzieć amarantu ziele?
Zachwycić czym i o czym przypomnieć?
My dla takich cierpliwości nie mamy za wiele
To nie my ale ty wszak jesteś ułomny
Przaśne kołysanie z nami tobie nie do smaku
Choć podryguje grzecznie twa dumna korona
Gnuśną nijakość dzielisz z wyboru braku
Pogardy nie hołdu oczekuj ty od nas
W kłos nam podobny zmień się powsinogo
Lub makówki smętnej raczej przyjmij formę
Twa inność nami gardzi i patrzy złowrogo
Niemożliwe nasze wspólne życie polne
Wybór masz prosty przed sobą dziwaku
Nawet ksiądz ci to powie w kościele
Albo z nami się dobierz jak w korcu maku
Albo do swoich idź pod jasną cholerę
Skazani na teraz i tu
O wolności ledwie co wiedząc
Jawę tworzymy ze snu
Domu deliryczny eter
Przyjaźni jak opium opary
Muzyka – jak na zimno sweter
Powtórki – jak w sklepie dolary
Alkoholu kropla, znanej kawy łyk
Swojski blask świecy płomienia
Firankę zasłonić! – wyrywa się krzyk
By iluzji nie dać umknąć z cienia
A wstydzić się nie wypada
Za lochu złudą strojenie nędznego
Bo za innymi nam powtarzać
Przyszło nie znając celu innego
Tykanie zegara
A jeśli to tylko punkt widzenia
Jedynie przypadek i chaos
To gdzie szukać nadziei zbawienia?
To co z kodeksów i ksiąg zostało?
Zanim dobro imieniem nazwiesz
Ohydną twarz nieraz maska odchyli
Nim łajdakiem gardzić zaczniesz
Niewinność dziecka o litość zakwili
Z aniołem szatan tańczy
Z pięknem brzydota się nosi
Wątpliwość jak chmura szarańczy
Duszę szarpie – ta o litość prosi
„To o co się bić”? rozum pyta
„Co robić i o co się starać”?
W ciszy co trwogą za krtań chwyta
Słychać tylko tykanie zegara
Pytanie za sto tysięcy
Ani banknotów suchy szelest
Ni sukcesów uniesienia
Nawet wrzących wydarzeń przelew
Nie zapełni pustki istnienia
Powszedni chleb, codzienny trud
Sumienia spokój błogi
Strumienia wiedzy krzepiący chłód
Nie zgasi nicości pożogi
Bo szłoby się w las i zapadło w toń
Lub pożeglowało w niebo
Upiło kwiatów zapachem, śpiewało w głos
Nienawidziło na zabój, kochało na ślepo
Tęsknota wyje, nadzieja płonie
Szaleństwa urok nęci
Jakież choroby tej imię? –
Pytanie za sto tysięcy
Muzyka
Wielkie dzieła chcesz tworzyć? – spytał
Tak – dusza dziecka odrzekła
Choć słowa już w tobie czytam
Czegoś ci jeszcze potrzeba
Pójdź na rozstaje dróg
Idź na urwiska krawędź
Beznadziei domu znajdź próg
W studnię rozpaczy zajrzyj ciekawie
Zaszlochaj w ciemności zgubiony
Niepewności guzy znieś mężnie
Przez las i pole gnaj przerażony
Tylko winić nikogo nie śmiej
Gniewu ostrze bezsilnie uderzy
Powietrze i stanie w pokorze
I jak antena muzyki tony odbierze
Której inaczej usłyszeć nie możesz
Natchnienie
W czerni twych włosów się zatracam
W bursztynie oczu tonę
Z tobą – choćby na koniec świata
Bez ciebie – wszystko stracone
Myśl o tobie prądem poraża
Dotyk na popiół spala
Dla ciebie tortura nieważna
Twa nieczułość żyć nie pozwala
Co chwila w przepaść skaczę
Na tory idę, za broń chwytam nieraz
Wszystko bez ciebie niknie w rozpaczy
Zazdrość szponami piekło otwiera
A wszystkie me byty stracone
Bóle, cierpienia zostaną
W nową tkankę wszczepione
Szaleństwem wykutą – natchnioną
Wszystko możliwe
Jeżeli czegoś chcesz bardzo
To chcieć musisz tak żywo
By się pragnienie z komórek wydarło
I z energią co wszystko tworzy złączyło
Marzeń niemożliwych nie ma
A tylko wiara ograniczona
Po upadku powstać trzeba
Kiedy się poddasz – wtedy gra skończona
Przeciwnym wiatrem latawiec gna w górę
Wichurą korzenie swoje wzmacnia ziele
Zmęczonyś? Sił ci mówisz braknie?
Piechurze – bądź gotów przejść jeszcze wiele!
Skrótów tam gdzie iść warto brakuje
Więc nie narzekaj na czas i brak mienia
Ale z tym co masz teraz i tutaj
Zrób najlepsze co masz do zrobienia
Pod oknem
Przy jakich drzwiach sny zostawiłeś?
Pod jakim oknem marzenia?
Dokąd zdążają fantazji chwile?
Gdzie w tęsknocie szukasz pocieszenia?
Przeszłości to wszystko złe duchy?
Czy tylko niepokorne kaprysu mary?
Za winę pokazać masz gest skruchy?
Czy śmiało grzeszyć i nie czekać kary?
Chwili teraźniejszej bezwzględne rozkazy
Wciskają jak jarzmo na plecy ciężary
I nieczułego losu koleiny każdy
Trzyma się i iść boi na życia wagary
Lecz kiedyś spłacił z nawiązką swe długi
I dałeś pokornie co od ciebie chciano
Do drzwi się nie bój zapukać raz i drugi
I pod wytęsknionym wreszcie oknem stanąć
Naiwność
Gdy się postępem zachwycasz
Na zastój srogi ciskasz wzrok
Dokąd zmierzają zapytaj
Kto lepiej dba o twój los
Ulice puste choć głośne
Samotność co ścina z nóg
Przeszłości obrazy żałośnie
Nostalgii kratą odgrodził kurz
I co gdy sekretów tajemnych
Wydrzesz przedostatni strzęp
Niepewność na dnie ostatecznym
Wypomni twej pychy grzech
A gdy już nowa gra zastąpi
Rozterki prostoduszny śmiech
Pyrrusowe zwycięstwo przypomni
Naiwności nieśmiertelny wdzięk
Na szczycie
Po szczycie idziesz samotnie
Chłodem mrozi powłóczysty wzrok
Wargi pogardliwie skrzywione
Dla innych nie zwolni twój krok
Intelektu laserowa brzytwa
Cierpki jad drwiny i sarkazmu bat
Kalkulacja co wahania przetrwa
I ogniem wypali wątpliwości smak
Nie samotnie ci tam na górze?
Lęku cię nie przebiega dreszcz?
Całej prawdy nie wykradniesz naturze
Za horyzontem wszak następny jest
Ze skruchą ci bardziej do twarzy
I lepiej niepewność pasuje ci
Dumę na podziw zmień bo się zdarzy
Że ostatnie i tak głuche będą drzwi
Monotonia
Przez ocean życia płynąc
Lądu twardego szukamy
Bazy co można się trzymać
Przypadek za nic mamy
A kiedy po dniach paru
Nudno iść koleiną
Chce się do zgiełku i gwaru
I tęskni się za nowiną
A gdy znów życia huragan
Do ziemi nas przygnie
Na ład by zmienić bałagan
Zagrzebać by się w rutynie
I tak pląsa wahadło zegara
W obie strony spokojnie
Z krawędzi na krawędź zaraz
Prawdziwie monotonnie
Heroizm
Ręki nie odtrącaj w pojednania geście
Wielkości nie odnajdziesz w dumie
Zasługi darmo będziesz szukać w zemście
Bo silny ten kto przebaczyć umie
Gdy broń na dzień szykujesz następny
I podstęp planujesz na nieprzyjacielu
Stracony ten dzień – bądź pewny
Więc lepiej energię w inną stronę skieruj
Tam gdzie od mocy pojednania słowa
I od heroicznego wysiłku zapomnienia
Wytracić się może sieć kryształowa
Udręką i ekstazą boskiego tworzenia
Nie płacz jednak gdy natura zwycięży
I gniewu fala na bezludną rzuci plażę
Bo wpław podroży morskiej mitręga
Bezcenną wartość przebaczenia wskaże
Uwolnić proroka
Na jakim gwoździu ciężar tęsknot zawiesić
Gdy za oknem pusto, w sercu ciemność dudni?
Skąd głosu w płucach wziąć i tak zawyć
By się echem rozległo we wszechświata studni?
Uśmiechu losu brak, a okrutny czas pędzi
Porażki wciąż liczy sukcesu zbolała potrzeba
Ułomne odbicie w lustrze dręczy
Piekła wzywać czy skarżyć się do nieba?
Nieczuły świat ręki podać nie chce
W nos się śmieją innych zwycięstwa wokoło
Po co patrzeć na udręki diable harce
Lepiej z okna skoczyć, palnąć kulą w czoło
A płomyk nadziei tli się w duszy mrokach
Jak zawsze gotowy zapalić skład prochu
I największego dawcę nadziei – proroka
Na wolność wreszcie oswobodzić z lochu
Nieśmiertelność
A kiedy już wszystko przeminie
Gdy droga posiądzie horyzont
W tej tak zuchwałej godzinie
Kiedy wolny już będę od zgryzot
Niech okruch mej obecności
Pozostanie na zawsze w tobie
Chociaż rozpłynę się w nicości
Nie zbraknie mnie w twej osobie
Duch jeden nam wszak za szkielet
I tylko ciała nasze różne
Przecinając swe drogi lat wiele
Sobą wypełniliśmy swe kieszenie próżne
Przekaż mój znak swoim dzieciom
I szczodrze nim poczęstuj gości
Bo w tym cała moja nadzieja
By zostać w nieśmiertelności
Nieokreślony element
Sobie zawdzięczać chcesz wszystko
Złe tylko na innych składasz
Okłamując innych i siebie beztrosko
Wolę Najwyższego obrażasz
Kiedy muskuły dumnie prężysz
Za ich moc nie dziękując nikomu
Pomyśl o obcych co spotkałeś kiedyś
Lub gościach co zaprosiłeś do domu
Drogami co rozum poznać nie zdarzy
Krzyżują się losy i przeznaczenia
By cud stworzyć – I nie do twarzy
Dla tego co ukryte nie mieć zrozumienia
Więc gdy ci ktoś rękę poda
Czy nogę podstawi złośliwie
Nie mów „nie trzeba”, nie płacz że szkoda
Lecz dziękuj i o więcej proś chciwie
Gra w kości
Kiedy wierszem umysł wytężam
Pośród słów iskier i brzęku
Natchnienia kiedy szukam
Kości trzymam w ręku
Dwie linie rzut jeden
Co ma być niech się stanie
Po omacku próbą i błędem
Rzucam rymowe wyzwanie
Szepty z otchłani ciemnej
Śladem Ariadny nici płyną
Tkankę wiersza z niej przędą tajemnie
I tak się historia zaczyna
Kierunek rym przyjaciel nadawszy
Do celu dojść dopomoże
Już wiem że sił mi wystarczy
Dzięki za kości i nić Panie Boże
Powrót z Orbity
Dotknąć ziemi, dotknąć ziemi
Poczuć pod stopami ląd
Niech się tam kolorami mieni
Raju przedsionek, duszy niezbadany dom
Dotknąć ziemi, dotknąć ziemi
Na bok Wenus, z drogi Mars
My cieleśni do błękitu lgniemy
Kusić czernią to stracony czas
Ze wzruszeniem co serce rozsadza
I lękiem co jak wąż ściska je w objęciach
Wśród cyklonu myśli jedna mózgiem włada:
Czy dowiezie nas ta kapsuła przeklęta?
Gorąc, zgiełk, iskier snopów trzask
Już dom łaknące oczy widzą wszędzie
I tylko łzy niepokojącej blask
Srebrną nić tęsknoty za Orbitą przędzie
Dwie panie w galerii
No proszę na to spojrzeć!
A to widziała pani?
Ni tego ludziom pokazać
Ani powiesić na ścianie
Tu? No proszę bardzo!
Widoczek sobie niczego
Brak tylko strumyka z kładką
I jelenia pijącego
A skądże! To kicz i miernota!
Mąż mi to wytłumaczył
W treści jest tylko cnota
Forma nic przecież nie znaczy
Gdy ta uczona rozmowa
W galerii miejsce miała
Jeleń się w lesie tak schował
Że treść z samotności oszalała
Mityczny miś
Odyseusza wędrówki czy loty Ikara
Nie ważny motyw albo powód jaki
Byłeś wbił do głowy że wielkości miara
W poezji to Olimpu bliskość i Itaki
Na nic treść, forma też się nie liczy
Ani poety o urok wiersza dbałość
Byłeś mitami pióro swoje ćwiczył
I starożytne nici wplótł w materii całość
Na co, po co? Nikt się już nie pyta
Odpowiedź zna kilku, inni zapomnieli
Reszta nakazów słuchając czyta
Albo pisze – pomyśleć już się nie ośmieli
Czy jest tak czy siak, co to ma do rzeczy?
I ja ci jeszcze to powiem w sekrecie
Myszka Miki powagi poezji nie przeczy
A Puchatek jak Eneasz dobry wierszoklecie
Drabiniasty wóz ojca
Po nierównym bruku mego życia
Przez wspomnień krajobrazy ścięte mrozem
Mijając pustynne bezdroża jedzie
Ojciec drabiniastym wozem
Przy nim dziecięce lata moje
Nogi przez szczeble opuszczone w dół
Dyndają radośnie kiedy ponad polem
I łąką trzepocą białe skrzydła kół
Końska grzywa rześkim wiatrem rozwiana
Stukot kopyt miękko biały obłok tłumi
Smak jabłek, śpiew skowronka, zapach siana
Czekajcie! Może coś się da jeszcze zmienić
Ojciec ani oka nie zwróci ani ucha
Mój głos cichnie w błękitnej tonąc dali
Może by zwolnił, może by posłuchał
Gdybym skruchą i pokorą winy mógł wypalić
Mak
Czerwony mak w polu nieskoszonym
Nad tłum niespodzianie wyciągnięte ręce
Dziwny widok w pejzażu monotonnym
Podziwu czy niechęci wywołuje więcej ?
Purpura królewska? Uczuć dzikość święta?
Czy krwi burzliwe pulsowanie?
I nagle niepewność, tęsknota niepojęta
Za czymś co nam tutaj nigdy nie jest dane
Co nam chcesz powiedzieć amarantu ziele?
Zachwycić czym i o czym przypomnieć?
My dla takich cierpliwości nie mamy za wiele
To nie my ale ty wszak jesteś ułomny
Przaśne kołysanie z nami tobie nie do smaku
Choć podryguje grzecznie twa dumna korona
Gnuśną nijakość dzielisz z wyboru braku
Pogardy nie hołdu oczekuj ty od nas
W kłos nam podobny zmień się powsinogo
Lub makówki smętnej raczej przyjmij formę
Twa inność nami gardzi i patrzy złowrogo
Niemożliwe nasze wspólne życie polne
Wybór masz prosty przed sobą dziwaku
Nawet ksiądz ci to powie w kościele
Albo z nami się dobierz jak w korcu maku
Albo do swoich idź pod jasną cholerę
Robert Panasiewicz
© Robert Panasiewicz 2007